
Inna trasa, inne warunki, bieg godzinę po posiłku… każdy trening to nowe wyzwanie, nowa przygoda…
… ze względu na obowiązki, byłem „zmuszony” wybiec krótko po posiłku, co jest nieczęstą moją praktyką… sprawiło to, iż w połączeniu z mocnym słońcem operującym z momentami silnym wiatrem, biegło mi się ciężko… niby tradycyjna „dyszka”, a zmusiła mnie do większego wysiłku niż zazwyczaj…
… od początku amplitudowy profil trasy i wspomniane wyżej czynniki, nie pozwoliły mi na dotrzymanie założeń odnoszących się do zadanego poziomu tętna… chwilowo, dopiero po 4 kilometrze, tętno weszło w wymagany zakres, ale później wolało „wyższe obroty”… sam też nie chciałem zwalniać, już tak stosunkowo wolnego tempa, gdyż po pierwsze było ono w miarę równe, po drugie biegłem na umówione spotkanie i nie chciałem się spóźnić… próbowałem wyłączyć tą myśl i skupić się tylko na treningu, co myślę, że mi się udało i skupiłem się na miarowym „tuptaniu”…
… ostatnie dwa kilometry miałem biec szybciej, nie zważając na wskazania pulsometru… i tu przyszło zadowolenie… tempo wzrosło o minutę w stosunku do pozostałej części dystansu, który miałem już za sobą… miło biegnie się z myślą, że są w tobie pokłady energii i „tylko” musisz je z siebie wykrzesać…
… co do drugiej, wieczornej, części treningu, czyli kalisteniki, to wychłodzone i skurczone mięśnie nie chciały się tak łatwo rozciągnąć… innymi słowy „dostałem wycisk”, ale jak zawsze twierdzę „czułem, że żyję”…
Dodaj komentarz