W dzień „bez”… w nocy „z”…

Tymczasem popołudniu…

… czas kontynuować rozpoczęte wczoraj hartowanie organizmu oraz zaprzyjaźnianie stóp ze śniegiem… w sumie kilkadziesiąt sekund dla zdrowia… dosłownie jak w piosence, którą śpiewają przedszkolaki „tupu tup po śniegu”… na zewnątrz zdecydowanie chłodniej niż wczoraj… minus 6 stopni w powietrzu, przy gruncie pewnie trochę więcej… a tymczasem boso, najpierw 13 sekund dobiegnięcia po betonie do śniegu… następnie hasanie po białym puchu przez 22 sekundy … w tył zwrot i w 5 sekund znalazłem się z powrotem w domu…

21.15…

… wybiła godzina, kiedy wzmożony trening się rozpoczyna… dziś postanowiłem, że kalistenikę połączę z treningiem biegowym… będę miał solidną rozgrzewkę i dogrzany wybiegnę na trasę… najpierw brzuszki w zwisie, a później, tzw. mountain climbing…

Bezpieczeństwo…

… z jednej strony, aby zabezpieczyć się przed mrozem… z drugiej, by być widocznym na drodze… stąd też techniczna koszulka z długim rękawem, biegowa bluza oraz kurtka… jeśli chodzi o dół, cieplejsze skarpety oraz spodnie z minimalnym ociepleniem… ponadto dbając o swoje zdrowie, a nawet życie, jakby to nie brzmiało górnolotnie, kamizelka odblaskowa oraz lampa czołówka… dodatkowo na spodniach odblaski, które zresztą są w nie wszyte… takie to świecący ludek, tym razem w butach, wyrusza na trasę…

Miłe wspomnienia…

… po dwustu metrach truchtu, na rozgrzewkę, stoję w miejscu skąd zazwyczaj rozpoczynam trening biegowy i… od razu umysł przywołuje miłe wspomnienia, z zimowych i letnich treningów… czuję, że jestem tam gdzie powinienem… to jest moje miejsce… to jest mój czas… jestem w swoim żywiole… ruszam…

Poszukiwanie…

… na początku organizm musi „załapać”, że jest już na treningu… nogi, oddech szukają właściwego, zadanego na dziś, tempa biegu… to za szybko, jak to zwykle bywa na samym początku, gdy sił jest spory zapas… to znów za wolno… zwolniłem za dużo… w końcu jest… wszystkie czynniki sprzedały się ze sobą i biegnę teraz odpowiednim tempie, które zostało zaplanowane przez trenera… mam nadzieję, iż przez cały trening będę biegł w tej szybszej granicy zadanego tempa… czas pokaże…

Asfaltowy labirynt…

… przez pierwsze 3 kilometry biegnę asfaltem, spotykając rzadko pojawiające się na trasie o tej porze samochody… jest ślisko, więc trzeba przede wszystkim omijać świecące się części drogi, które oznaczają połacie lodu… najlepiej biec po jej matowych częściach… tylko one, w tym półmroku, gwarantują stabilne podparcie…

Nie uciekam…

… wpadam w końcu na zaśnieżony chodnik, który towarzyszyć mi będzie przez najbliższe kilometry… od razu bieg staje się trudniejszy… śródstopie ślizga się… po jakimś czasie zbieram na chwilę na asfalt, jednak za niespełna 50 m wracam z powrotem do walki zaśnieżonym chodnikiem… dlaczego?… dlatego, aby nie ułatwiać sobie sprawy… nie o to chodzi… walczymy w warunkach takich w jakich jesteśmy… trening jest od tego, aby przełamywać siebie… na zawodach, owszem mógłbym szukać łatwiejszego toru biegu, aby zyskać na wyniku… tutaj, podczas treningu jest czas, aby „dać sobie w kość”… tak jak kiedyś już wspominałem, cytując słowa „im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju”, czyli parafrazując „im więcej wysiłku włożonego trening, tym większa skuteczność na zawodach”

Rozmyślania…

… w tej samotnej nocnej walce, do głowy przychodzą różne spostrzeżenia… widzę ile jeszcze pracy przede mną, aby dosięgnąć zamierzone cele… ile wysiłku muszę włożyć to co daje mi radość i staje się sposobem na życie… dzisiejsze tempo, a to samo tempo z końca poprzedniego sezonu to dwa różne światy… na papierze to to samo, lecz subiektywnie nieporównywalnie więcej kosztuje mnie utrzymanie go dziś niż „wczoraj”… jednak nie deprymuje mnie to, lecz wydobywa ze mnie głęboką radość… już zdecydowałem się na taką a nie inną droga życia… i drogę do samospełnienia…

Do kotła…

… tak jak dawniej maszynista dosypywał węgiel do kotła, aby lokomotywa jechała szybciej, tak ja pomimo zmęczenia chciałem sprawdzić czy ostatni kilometr dam radę pobiec szybciej… oczywiście nie przesadzając… wydawałoby się, że nogi nie dadzą rady już szybciej biec, że odczuwają trudy treningu, lecz okazało się, że organizm nie zapomniał „jak się biega”… pomimo zmęczenia, potrafił zmobilizować się do zwiększonego wysiłku… najtrudniej się rozpędzić… mówię to nie tylko z obserwacji ostatniego kilometra, ale z całej dzisiejszej trasy… pomimo, iż momentami tempo spadało, wystarczyło, a jak to ładnie i i lekko brzmi, przełamać chwilową niemoc i utrzymać szybsze tempo… organizm przyzwyczaił się do niego i biegł już niejako „jak koń przed siebie”…

Niespodzianka…

… równo o 23.00, przekręcam klucz w drzwiach… pora na rozciąganie… tym razem w domu, aby nie wychłodzić na polu organizmu… zaczynam kolejne ćwiczenie i zaskakuje mnie mój Synek, który pomimo późnej pory nie śpi… nie tylko nie śpi, ale dołącza do mnie… wspólnie wykonujemy kilka ćwiczeń… On zmęczony kładzie się spać, ja kontynuuję rozciąganie… później rolowanie i udaję się na zasłużony odpoczynek…

Jak kończę?…

… stopniowo uzupełniam niedobory wody, z dodatkiem witaminy C, w organizmie, a utracone wartości odżywcze rekompensuję sobie, słynną swego czasu, bułką z bananem…

Dobranoc…

p.s. aby nie było „tak kolorowo”, dodam, iż jedna ze skarpetek nie chciała współpracować i zostawiła mi pamiątkę w formie „zdymki”… na szczęście jej lokalizacja, pozwoli mi na bose treningi…

 

podziel się ze Znajomymi na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Blip
  • Blogger.com
  • Dodaj do ulubionych
  • Drukuj
  • LinkedIn
  • MySpace
  • Twitter
  • Wykop

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*