
Ze względu na obowiązki zawodowe, cały trening (bieg oraz ćwiczenia) musiałem zostawić na godziny wieczorne. Sam bieg rozpocząłem dopiero o godz. 21. Spragniony biegania, choć zmęczony po całym dniu, ruszyłem „z kopyta”… o dziwo nogi same zaczęły szybciej zamieniać się miejscami… prawa, lewa, prawa, lewa… przez około trzy kilometry, a szczególnie przez pierwsze 1000 m, oddech nie mógł do końca złapać rytmu… od razu z tyłu głowy pojawiło się pytanie, czy to ja jestem bardziej ociężały (po wyjątkowo zjedzonej przed biegiem kolacji) i przez to się szybciej męczę czy to tylko złudzenie, iż szybciej biegnę czy może faktycznie mam lepsze tempo biegu… z czasem płuca przyzwyczaiły się do nowego tempa, które mimo wzmożonego zmęczenia nie chciało odpuścić… przed połową dystansu pojawił się pomysł, aby sprawdzić na zegarku jaki osiągnąłem międzyczas… na szczęście, aby nie kusić losu i ewentualnej chęci śrubowania czasu, nie uległem tejże chęci… swój rezultat ujrzałem dopiero pod koniec trasy… odmierzany dystans zatrzymał się na 10 kilometrze i 30 metrze, a stoper na 47:02 min…. i tak padła nowa „życiówka”!!!… przyznam się z ręką na sercu, iż na dzisiejszym treningu wcale nie chciałem bić się o jak najlepszy czas (wszak uczę się, iż nie oto chodzi w treningach)… mimo to ogromnie się cieszę z faktu nowego rekordu życiowego!!!… co tu komentować… po prostu tak miało być…
… jest godz. 22:21… kończę pierwszą część pisania, którą rozpocząłem zaraz po biegu i wracam do ćwiczeń… mogą być mega ciężkie, zważywszy, iż mam w nogach świeże 10 km….
… o dziwo kalistenika nie poszła tak ciężko jak się spodziewałem… jednym zdaniem: jestem bardzo zadowolony z dzisiejszego treningu… nawet z faktu, iż subiektywnie był on bardziej męczący od podobnego poniedziałkowego…
Dodaj komentarz