
Niedzielny poranek… wczesna, wymuszona, pobudka… kościółek i… pora rozruszać kości na treningu…
… dziś powrót na „oklepaną” trasę, aby, po wczorajszym „wspinaniu”, pobiec spokojniej (co nie znaczy, że „po równym”)…
… dyszka, w równym tempie, minęła szybko, zważywszy na opustoszałe drogi, które sprawiały, iż czujesz jakby „świat stanął w miejscu”… tylko w połowie dystansu, w okolicy kościoła, duży ruch (ze względu na Komunie) i wiesz, że jednak ludzie nie „zaszyli się w domach” i nie odsypiają sobotnich „posiadówek”…
… doczekałem się rozciągania, po którym zacząłem szybciej „przebierać nogami”… na początku dużo za szybko i przez przeszło 600 metrów łapałem zadane tempo… dało się odczuć mocniejsze „parcie” naprzód… jednocześnie większy wysiłek, jak również uczucie „że żyjesz”, a nie „tylko klepiesz” kolejne kilometry…
… przy tym „klepaniu” powracają myśli o jesiennym maratonie i pojawiają się pierwsze pomysły na „taktykę”… jaka będzie docelowo pokaże cały przygotowawczy sezon…
Dodaj komentarz