Skurczybyk dał radę…

1,5 godzinny poranny trening, a ten skurczybyk, tj. mój organizm, dał radę… jestem z niego zadowolony, gdyż pokonał dystans prawie 17 km (dosłownie bez pięciu metrów) z trzema ponad 13 minutowymi interwałami zgodnie z założeniami (a nawet ciut lepiej – tempo mocniejsze o kilka sekund)… ogólnie mówiąc „czułem, że żyję”… jednakże zauważyłem, że przy każdej zmianie tempa, szybko się do niego przyzwyczajał i „łapał o co chodzi w tej zabawie”… nie mniej jednak, aby nie było tak sielsko, przed ostatnim interwałem, prawa noga, a dokładniej górna część pasma biodrowego – piszczelowego przypomniała o sobie, tak jakby czuła „co się święci” (przyspieszamy ;))… przez ten czas, gdzieś „w tle” czułem punktowo jego obecność, która, na szczęście, nie utrudniała biegu… po przejściu do truchtu nastąpiła mała zmiana: prawa noga „odpuściła”, zamieniając się „wartą” z lewym pośladkiem… i tak to spokojnie dobiegłem sobie do mety dzisiejszego treningu…

… jeszcze tylko obowiązkowe rozciąganie, prysznic i „długa” na autobus… co gorsza, ponad dwie godziny siedzenia w miejscu (po takim treningu) nie są najlepszym wyjściem… ale cóż zrobić… nie ma co marudzić… wieczorna kalistenika rozciągnie zastane mięśnie… a co ze stawami?… rozruszają się w czasie spaceru z dworca na mieszkanie… miłego dnia…

…aha, nawet w czasie drogi na autobus, łydki potwierdziły, iż był to mocny, dobrze zrealizowany trening, który w skrócie wyglądał tak: bieg na tętno, 3 x na wzrastające tempo i na koniec trucht…

podziel się ze Znajomymi na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Blip
  • Blogger.com
  • Dodaj do ulubionych
  • Drukuj
  • LinkedIn
  • MySpace
  • Twitter
  • Wykop

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*