
Po tym jak Czerwone Gitary wprowadziły Was w klimat, jak się później okaże, początkowej fazy treningu, pozwolę sobie skorygować słowa piosenki na „ciągle pada, a ja biegnę i na przekór wszystkim moknę”…
… wracając do domu pogoda wydawała się klarować: po wczorajszej wichurze, wiatr przycichł, stosunkowo zrobiło się ciepło, tak iż postanowiłem biegnąć w koszulce z krótkim rękawkiem i cienkiej bluzie… jednakże jak wyszedłem na rozgrzewkę, aura trochę się „zepsuła”, gdyż zaczął padać deszcz… pomyślałem, iż to nie pierwszy i nie ostatni trening, który odbywam w jego (deszczu) towarzystwie…
… krótka rozgrzewka i w drogę… krople deszczu stopniowo „nawadniały” mój ubiór, który mimo „technicznych” materiałów, z których jest wykonany, nabierał wagi… stopniowo, aż do ok. 3,5 km, gdy… pewien jegomość w stalowej bryce (czyt. samochodzie) z impetem wjechał w kałużę, częstując mnie solidną porcją błotnej maseczki… tak to już cala prawa połowa mojego ciała została kompletnie przemoczona…
… dalej sytuacja z minuty na minutę robiła się „ciekawsza”…
… trzy kilometry dalej padający od pewnego czasu śnieg, przerodził się w zmrożone kryształki, które w „asyście” przenikliwie penetrującego wiatru, dosłownie sprawiały ból, odbijając się od twarzy… tu żałowałem, iż jak zwykle podczas deszczu nie wziąłem sobie baseballówki, która ochroniła by mi choć oczy…
… w pewnym momencie, czując ból, już nie tylko na twarzy, lecz także na udach, powiedziałem sam do siebie „ale jesteś postrzelony, by biegać w takich warunkach”… mimo wszystko, zaciskając zęby, biegłem dalej… nawet „podkręcanie” (zgodnie z wytycznymi) tempa nie zapobiegało dalszemu wyziębianiu organizmu…
…sami możecie sobie wyobrazić jak fizycznie musiałem się czuć: przemoczone ciuchy, zimny wiatr owiewający każdą cześć mojego ciała, potęgujące się i sprawiające ból wychłodzenie organizmu, a do tego „masaż twarzy, wykonany lodowymi szpilkami”… jednakże w głębi duszy bylem pewien, iż jeśli po tym treningu mnie „nie rozłoży” będę z siebie dumny… nie mniej jednak w czasie treningu uważałem, iż muszę mieć „nierówno pod sufitem”… pewny byłem natomiast tego, iż nie chcę powtarzać tego doświadczenia zbyt często…
…. i tak na marginesie, skąd miałem wiedzieć, iż ze zwykłego deszczu zrobi się taka „rozpierducha”…
… powrót w okolice miejsca startu przyniósł złagodzenie warunków atmosferycznych, ograniczając się „tylko” do śniegu i wiatru…
… wejście do domu, sprawiło dużą ulgę, która nie przyszła od razu, lecz z biegiem czasu kiedy odmarzałem… po zrzuceniu przemokniętych ubrań, wypiciu kubka cieplej herbaty i w sumie po przeszło półgodzinnym pobycie w domu, okazało się, iż temperatura uda wynosiła 35 stopni Celsjusza,a stóp zaledwie 33 stopnie Celsjusza… strach pomyśleć, jakie wskazania wyświetliłby termometr w trakcie treningu…
… czerwone, od zimna, uda, brzuch, klatka piersiowa nie wróżą nic dobrego… wyglądam jakbym był poparzony…
… może to głupota tak się „załatwić”, ale nie moglem przewidzieć jaką niespodziankę ma dla mnie aura.. nie doprowadziłbym się do tego stanu świadomie… ubrałbym się w bardziej odpowiedni sposób… cóż było robić, gdy bylem 8 km od domu?… marsz pogorszyłby i tak już „nieciekawą” sytuację… trzeba było konsekwentnie zrealizować plan treningowy, który z każdym krokiem przybliżał mnie do jego szczęśliwego zakończenia…
… jak tylko „odtaje”, zabieram się do wieczornej kalisteniki i… żyję nadzieją, iż trud się opłaci i przyniesie biegowe sukcesy…
p.s. dla zaspokojenia Twojej ciekawości napiszę, iż założenia treningowe zrealizowalem i to nawet ze sporym „naddatkiem”…
Dodaj komentarz