
Dziś zaszalałem i „przegiąłem”… w planach miałem w sumie 14 km, przy czym podzielone na dwa odcinki… ośmio i sześciokilometrowy… jeden „szybszy” do drugiego o 47 sekund „na kilometrze”…
… przemierzając pierwszą część dystansu, na początku jak zwykle wydawało się, że to tempo nie będzie żadnego, negatywnego znaczenia, w stosunku do dalszych zmagań… wydawałoby się… jednak, życie „pokazało swoje”… w czasie biegu, zacząłem się sam zastanawiać, jak to będzie , gdy „za chwilę” będzie trzeba przyspieszyć i utrzymać tempo przez kilka kilometrów z rzędu… powodem rozmyślania, było wkradające się (ooo…) odczuwalne zmęczenie nóg… a tu jeszcze „mocny kop” przede mną…
… ósemka minęła… pora „ruszyć z kopyta”… ruszyła maszyna po szynach… i to od razu z mocą… nawet z jej nadmiarem… pierwszy kilometr wykorzystałem na „złapanie” tempa… przez każdy kolejny, obserwuję swój organizm, jak sobie radzi z zwiększonym obciążeniem… biegnie mi się dobrze… spokojny oddech poświadcza, iż jestem „na dobrej drodze”… jest radość z utrzymywania rytmu… nie oznacza to jednak, iż nie odczuwam zmęczenia nóg… pomimo swojej obecności, nie deprymuje mnie ono… 13,98 km… 13,99 km… 14 km… koniec treningu…
… jeszcze trucht, marsz i rozciąganie…. zjadłem”małe co nie co” oraz udałem się nad rzekę, aby poprzez zanurzenie nóg w wodzie, przyspieszyć ich późniejszą regenerację…
… w sumie, jak się okazało popołudniu, to nie był taki znów koniec treningu… i tu z perspektywy czasu, dopełniło się to tytułowe „przegięcie”… myślę sobie: spokojny spacer z dzieckiem w wózku, dobrze mi zrobi… rozciągnę mięśnie po porannej przebieżce… 2 x 5 km marszu… jak pomyślałem, tak też uczyniłem… w jedną stronę 45 min., w drugą 55 min… niby nic, a jednak nogi mocno to odczuły… zmęczenie nie okazało się chwilowe, lecz spotęgowało się poprzez ten mój „niewinny spacer”… chciało by się rzec: co za dużo to niezdrowo…
Dodaj komentarz