Debiutancka „30”…

Przedstartowa krzątanina… swój pakiet odebrałem wczoraj, więc obyło się bez stania w kolejce… rozgrzewka z kolegą Dawidem Mazurem i gotowi czekamy na sygnał startera… jeszcze przedstawienie sylwetek znanych biegaczy startujących w dzisiejszych zawodach… nareszcie ruszamy… zarówno Ci mierzący się z dystansem 30 km, jak również 50 km…

… pierwsze kroki po trawiastym boisku i od razu asfalt… sytuacja zmienia się dopiero na ryterskim Połomie… tuż po zbiegnięciu z asfaltowej nawierzchni, wśród łąk, większość biegaczy wcześniej czy później przechodzi do marszu… odtąd bieg miesza się z szybkim marszem… na 5 km., przed podbiegiem (tak jakby od samego początku, gdy ruszyliśmy z Rytra, było inaczej), w okolicy gdzie żółty szlak łączy się z zielonym, „matka natura” dała o sobie znać… przymusowy postój i… jako, iż biegliśmy zwarcie „gęsiego”, zostałem wyprzedzony przez około 10 uczestników dzisiejszej przebieżki… równe tempo całej ferajny (w tym i moje), nie pozwoliło na jej dogonienie… ciężko to zrobić jeśli wszyscy biegną z podobną prędkością… robisz przerwę, nieważne czy jej chciałeś czy nie, wypadasz z szyku…

… urokliwy rezerwat „Wietrzne dziury”, jeszcze mocniej wystawia na próbę kondycję i siłę nóg… zabawa „w górę, w dół”… „już witał się z gąską…”, a tu jeszcze jeden pagórek do przeszkodzenia… i to jeszcze przed samą Przehybą… ufff… zbieg na polanę przed schroniskiem, gdzie mieści się pierwszy (z dwóch) punktów regeneracyjnych… szybkie „wtłoczenie” izotoniku, przegryzienie pomarańczy… nawrotka już czeka…

… i tu mała dygresja na temat mojego odżywiania się podczas biegu… po pół godzinie, pierwszy banan, a później co godzinę… dodatkowo co 10 min. kilka łyków wody… nie zapominajmy o bonusie: punktach odżywczych… tak krótko i na temat…

… wracajmy na trasę… i to dosłownie… jej część pokonujemy teraz w odwrotnym kierunku… odbijamy w prawo, za czerwonym szlakiem, zostawiając za nami, fotografującego nas Jegomościa… zaczyna się zabawa zmierzająca do zdobycia najwyższego szczytu Beskidu Sądeckiego, czyli Radziejowej… przez jej sam wierzchołek przebiegłem z zadowoleniem… teraz pora „wytracić wysokość” i z niego „zejść”… nie dosłownie, gdyż strome zbocze, w połączeniu z możliwie szybkim biegiem po luźnych kamieniach, dostarczyło nie mało emocji i walki o znalezienie dobrego miejsca do położenia na nim stóp… chciałoby się rzec – rajd górskich kozic… jeszcze „doładowanie akumulatorów” przed „Rogaczem” (szczyt Wielki Rogacz), by rozpocząć dłuuugiiii zbieg w kierunku Rytra…

… po drodze zahaczamy o Niemcową oraz Kordowiec… oj, podziało się na tym odcinku… właśnie na nim otrzymałem od organizmu, drugą niemiłą niespodziankę… w początkowej fazie, nic nie zapowiadało zmian w stosunku do dotychczasowego przebiegu biegu… jednakże na jednym z ostrych mięśnie nóg zaczęły bronić się przed próbami utrzymywania „sensownego” tempa… do tego stopnia, iż w pewnym momencie musiałem najpierw zwolnić, później truchtać, nawet iść, by ostatecznie dwukrotnie przystanąć… i tu tak naprawdę skończyły się dla mnie zawody… zacząłem tracić zdobytą przez ponad 20 kilometrów pozycję… pozycję za pozycją… kolejne wysiłki, aby zacząć „normalnie” zbiegać, spełzały na niczym… cóż pozostało?… trzeba walczyć dalej… niezadowolony z takiego obrotu sprawy, na ile nogi „puszczały” starałem się biec… nie mniej jednak w okolicy Kordowca, zauważyłem, iż odkleiły mi się plastry, czym mogłem wytłumaczyć coraz bardziej dające się „zauważyć” pieczenie skóry… znów zwolnienie, aby się „dokleić” i w drogę…

… kilka razy widząc kolejny zbieg, przez głowę przechodziło mi westchnienie „o nie, kolejny zbieg”… trzeba jednak sobie z nim poradzić… i w miarę sobie radziłem, choć nie tak jakbym tego chciał… jednakże to tzw. „życie” czasami weryfikuje plany…

… podczas tej przeszło 10 km. tułaczki ku „dołowi”, czyli Rytru, coraz rzadziej patrzyłem na zegarek i starałem się „robić swoje”… trudno, najwyżej nie zrobię „dobrego czasu”… pojawiająca się w zasięgu wzroku docelowa miejscowość, przywiodła na myśl pomysł, iż jeszcze będę mógł „trochę docisnąć”  jak znajdę się na ostatniej prostej na asfalcie… dwa kilometry na podciągnięcie wyniku… a może bardziej powinienem napisać psychiki?…

… już jest… asfalt zwiastujący ostatni etap biegu… nie ma lekko, cały czas pod górkę… ktoś powie „przecież to delikatny podbieg”… owszem, lecz mając prawie 30 km „w nogach” każde wzniesienie „potęguje się”… marsz… bieg… marsz… bieg…. marsz… i niespodziewany Kibic na trasie… Tata (w pierwszym momencie wziąłem go za jednego z zawodników, który czeka na swojego kolegę, aby razem podążyć ku mecie)… jadąc obok w samochodzie, przez okno próbuje pobudzić mnie do jeszcze większego wysiłku… więcej biegu, mniej marszu… nie bez wysiłku, udaje mi się ta sztuka… jest jeszcze o co walczyć… przed biegiem chciałem osiągnąć wynik poniżej 4 godzin… ooo… pomimo przykrych niespodzianek na trasie, zegarek wskazuje, iż mam szansę zamknąć się w 3 godz. 30 min….

… dosłownie na ostatnich metrach, grupa młodych ludzi, zagrzewa do walki, grając na bębnach… wpadam na murawę boiska… jeszcze chwila i… mijam linię mety… czas?… 3 godz. 29 min. 13 sek…. yes! „urwałem” cenne sekundy… w tym miejscu dziękuję Tacie za doping…

… ogólnie, dużo się nauczyłem podczas tych zawodów (jak zresztą podczas każdych), przy czym te dały mi namiastkę „długiego” biegania i to jeszcze w warunkach górskich… wiem na co, na przyszłość, zwrócić uwagę… debiut uważam za udany, choć wiem, iż mogło być lepiej (gdyby mogło to by było ;))… trzeba nad sobą wciąż pracować i z każdej sytuacji wynosić jakąś „lekcję”… frazes?… może i dla kogoś tak… dla mnie nie… „te lekcje” okupione są codziennymi treningami oraz „sprawdzianami” podczas zawodów… nie zawsze jak się dużo uczysz, „klasówkę” napiszesz na „5”… czołem…

… a tak na dokładkę…

… co w momencie, gdy po okresowych marszach, zbliżając się do w miarę „płaskich” odcinków/podbiegów mięśnie i głowa próbowały bronić się przed ponownym rozpoczęciem biegu?… tłumaczyłem sam sobie, iż muszę się ruszyć, gdyż „łatwiej” już nie będzie… poskutkowało?… na szczęście, poskutkowało…

fot. Kinga Żywczak

 

zawody_bieg_wierchami_2016_karol_trojan_biegam_bo_plprofil trasy

podziel się ze Znajomymi na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Blip
  • Blogger.com
  • Dodaj do ulubionych
  • Drukuj
  • LinkedIn
  • MySpace
  • Twitter
  • Wykop

1 Trackback / Pingback

  1. Jak przyjemnie (20 – 25 czerwca)… | biegam, bo… – moja przygoda z bieganiem

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*