Lekcja pokory i szacunku…

Cały dzień w pracy człowiek czeka na czas, kiedy będzie mógł pobiegać… dziś myślę sobie, iż na treningu pokażę na co mnie stać, że jestem mocny… rozgrzewka, nie biorę wody, aby sobie trochę dopiec i się sprawdzić… ruszam… żar, żar, żar lejący się zewsząd… nie dość, iż od asfaltu twarz zostaje potraktowana gorących chuchem ,to jeszcze z góry słońce grzeje jak oszalałe… na początku jeszcze biegnie się dobrze, lecz z każdym kilometrem sytuacja staje się coraz mniej zadowalająca… organizm walcząc z wysoką temperaturą, chcąc ją obniżyć uruchamia swój mechanizm… dreszcze… na polu odczuwalna temperatura w granicach 40 stopni Celsjusza, a mnie jest po prostu zimno… rozpływający asfalt zmusza do slalomu to poboczem to jakąś częścią drogi… dreszcze, słabnące tempo biegu i słońce przywodzą myśl, iż to Boskie słońce daje do zrozumienia, iż za bardzo chciałem pochojraczyć i trochę zadufanie przeceniać swoje siły… a tu masz… chcesz biec szybciej, lecz nie jest to takie proste… nawet chwilowe przebiegnięcie w cieniu nie polepsza sytuacji… powietrze jakby stało w miejscu… przejeżdżające ciężarówki nie przynoszą oczekiwanej ochłody, lecz strumień gorącej fali powietrza… bieg bardziej przypomina trucht niż moje normalne tempo… z każdym krokiem kolejne metry dystansu uciekają, a ja dosadniej zdaję sobie sprawę, jak wiele pracy jeszcze przede mną… w planach półmaraton i maraton, a tu „dyszka” daje ostro popalić… trzeba jeść małymi łyżkami konsekwentnie, aby się nie udławić… a tak z innej strony to jak trwoga to do Boga… rozkminka, iż Boże dałeś mi naukę, abym nie próbował iść drogą zadufania w sobie, lecz z ambicjami, z wdzięcznością za szybko osiągane dobre rezultaty, realizował się w bieganiu… przekroczywszy połowę dystansu nareszcie mogłem poczuć powiew wiatru… wiejący w twarz, paradoksalnie, przyczyniając się do ochłodzenia organizmu, dawał uczucie jeszcze większego zimna… tak źle, a tak jeszcze gorzej… i ta myśl sparafrazowana przeze mnie „w lekkim powiewie przychodzisz do mnie Panie, w lekkim powiewie nawiedzasz niewierną duszę mą”… powtórzę jak trwoga to do Boga… tak i dziś było ze mną… dziś podczas lekcji pokory wobec próby przeceniania własnych sił oraz lekcji szacunku do własnego ciała, któremu także on się należy… czasami trzeba choć na kilka chwil odpuścić wołające z wnętrza „więcej, szybciej, mocniej”… na ciągłych pełnych obrotach nikt jeszcze daleko nie zajechał…

podziel się ze Znajomymi na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Blip
  • Blogger.com
  • Dodaj do ulubionych
  • Drukuj
  • LinkedIn
  • MySpace
  • Twitter
  • Wykop

1 Komentarz

1 Trackback / Pingback

  1. Szaleństwo bez wody | biegam, bo… – moja przygoda z bieganiem

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*